Anatomia PRT: Decayed
Czasami są dni, kiedy nie mam ochoty nic pisać wcale, aż przychodzi taki dzien, kiedy "cyk" i pojawia się inspiracja do poskrobania kilku słów na klawiaturze i podzielenia się niedawnym odkryciem. I taka to okazja nadarzyła się dzisiaj, moi drodzy.
Ten portugalski diament, w dużej mierze nieznany pospólstwu, łącznie z tymi, którzy myślą, że coś wiedzą o Black metalu, ale zamiast tego są zajęci pisaniem o jakiś popularnych bzdetach, o których wszyscy piszą, bo to modne. Jestem też w stanie zrozumieć dlaczego nie wywołują oni ożywionych reakcji. Decayed prezentuje ten prymitywny, obskurny, surowy, wręcz żołądkowe granie, dalekie od naburmuszonych atmosferyków, czy też jakiegoś Post-Metalowego badziewia.
Słuchanie jakiegokolwiek albumu Decayed jest jak bycie zaproszonym do domku przez wyjątkowo gościnnego domownika, byciu poczęstowanym czerwonym winem i odprężeniem się przed kominkiem, najlepiej jakiegoś jesiennego wieczora (jak teraz), lub zwłaszcza w zimie. Ich styl bynajmniej nie jest unikatowy, ale ma jeden atut. Jest autentyczny.
Od pierwszego akordu słychać, że Panowie wychowali się na Motorhead, Celtic Frost, Bathory, Venom, ale również Warfare, Atomkraft, Tank, Black Sabbath i tych wszystkich innych zapomnianych i olewanych zespołów przez młodsze pokolenia. Oczywiście, nikt oficjalnie nie odważy się powiedzieć, że nie lubi Motorhead czy Celtic Frost, ale też jednocześnie nie będzie w stanie odróżnić między sobą poszczególnych płyt, czy utworów tychże legend.
Ja sam nie byłem przekonany, czy mam ochotę się w nich zanurzyć, bo ich dyskografia jest raczej rozległa, co przyznaję, działa na mnie odstraszająco, zwłaszcza że liczba moich płyt powoli sięga 3 tys. i nie wygląda na to, abym miał zwolnić... Niestety... Ale też jednocześnie lecę na takie komfi, domowe granie robione dla radochy. To nie znaczy, że mamy do czynienia z chaosem, czy czymś trudnym do słuchania. To tylko znaczy tyle, że nie jest to wypolerowane, obrobione, czy też przeznaczone do masowej konsumpcji. Niet, to jest tylko dla wybranych.
Trochę bełkoczę, ale to co mnie kupiło, jest fakt, jak grupa ma gest na każdym ze swoich wydawnictw. Widzicie, zawsze starają się wypełnić płytę po brzeg treścią, zazwyczaj dając mnóstwo bonus tracków. Czasami są to covery, innym razem, jakieś eksperymenty - "Resurrectiónem Mortuórum", poza nieśmiałą próbą z akustycznymi melodiami, dodało parę kolaży dźwiękowych, jakby prosto z piwnicznego laboratorium. "Nockthurnaal" miało trąbki, które pełniły funkcję intra oddzielającego poszczególne sekcje, wraz z zabawnym, radiowo-podobnym outro.
Na "The Beast Has Risen" grupa naprawdę się postarała, gdyż druga połowa cechuje się długimi utworami, gdzie każdy następny jest dłuższy od poprzedniego. Co ciekawe, siódmy track trwa 7:07, ósmy 8:08, a dzięwiaty 9:09, po czym dostajemy naprawdę zajebisty cover Motorhead, po którym jest 23-minutowy gitarowy ambient i outro zamykania drzwi piekeł (które były otwarte w siódmym tracku). Może ktoś powie, że to słabe, ale ja osobiście doceniam takie podejście i pomysłowość. Jak już pisałem, grupa ma po prostu zabawę i dzielą się z nią słuchaczami, dbając o to, aby każda płyta miała coś własnego i charakterystycznego.
Decayed nigdy nie wygra nagrody za bycie innowacyjnym, czy przyszłościowym, ale zasługują specjalne uznanie za kreatywność i umiejętność używania muzyki jako narracji, czy też przygody dla zuchwałych, którym nie jest spieszno i którzy mają ochotę na spokojnie delektować się każdą sekundą.
Mam też wrażenie, że tego typu muza będzie miała większe powodzenie u ludzi po trzydziestce, a może nawet czterdziestce, ale kij z tym. Ja już wiem na pewno, że nigdy więcej nie zwątpie w Decayed. Ich albumy przypomniały mi, dlaczego jestem takim zawziętym melomanem.
Jak w tym starym kawale, to co odróżnia melomana od zwykłego faceta jest to, że jak kobieta śpiewa sobie pod prysznicem w trakcie kąpieli, to meloman zamiast oka, przyłoży ucho do dziurki od klucza. I tak jest też ze mną.
Komentarze
Prześlij komentarz